Chciałabym napisać jak lekko i przyjemnie minął 2020 rok, jak to śpiewne ptaki budziły nas codziennie i jak słońce okraszało twarz, by cieszyć się spokojnym sielskim-anielskim życiem. Chciałabym napisać, że dawno tak nie odpoczęłam, że w końcu miałam czas dla siebie, dla swojej rodziny, że znalazłam nowe hobby i że budziłam się każdego dnia pełna energii do wyzwań jakie szykowało dla mnie moje-nowe-wspaniałe życie na wsi. Chciałabym pochwalić się, że uciekliśmy przed pandemią w najgorętszym okresie lockdown, gdzie miliony ludzi zostało „uwięzionych” na czas niekreślony w swoich domach, a my hasaliśmy beztrosko po polach i lasach, martwiąc się jedynie tym Co ugotować na obiad?. Takie wiejsko-indyjskie wygodnictwo XXI wieku. Chciałabym napisać wiele innych pięknych wspomnień, ale coż… nie ma tego za wiele. 365 dni minęło głównie pod znakiem rozgoryczenia, rozczarowań, kulturowych niesnasek i nerwów, które postawiły całą decyzję o stawianiu gospodarstwa z dala od miejskiego szumu, o budowaniu szczęścia na własnych zasadach – pod wielkim znakiem zapytania. Zresztą, podobne wnioski same nasuwały się już po pierwszych miesiącach życia na wsi.

Nie jest i nic nie było tu proste. Nic nigdy nie jest ani czarne ani białe. Bo choć faktycznie całą frustrację możnaby przelać na cykliczne indyjskie przerwy w dostawach prądu, braku bieżącej wody, sklepach oddalonych o kilka kilometrów, braku lodówki czy pralki, chorobach, które przeszliśmy – to od pierwszego dnia, gdy cały nasz życiowy dobytek dziesięciu walizek rozpakowaliśmy w tymczasowym domu na dachu, domu współdzielonym z indyjską rodziną, wiedziałam, że prędzej czy później właśnie z tego powodu wynikną największe nieporozumienia. Długo nie trzeba było czekać, a to nie tak gotuję, a to sprzątam o nieodpowiedniej godzinie, a to nie odprawiam pooja co wtorek i piątek… Po kilku miesiącach szarpaniny z niewyedukowanymi współtowarzyszami, nadal ciężko spoglądać na wszystko chłodnym okiem, ale właściwie czego możnaby się spodziewać od osób, które w całym swoim życiu nie pojechały dalej niż do sklepu w sąsiedniej mieścinie. Może wiele w tym brutalnej szczerości, ale – wierzcie na słowo – mentalności i kulturowych różnic po prostu nie da się przykryć powierzchowną uprzejmością. Otwartości na to co inne, szacunku do drugiej osoby nie uczą w domu czy szkole, a ostatnie miesiące to jedna wielka walka o siebie, o życie bez bycia osądzanym, bez frustracji i pouczania jak powinno się żyć, zachowywać, ubierać. Ucieczce od manipulacji, krętactwa i ludzkiej zawiści, która wylewa się zaraz tylko jak ktoś łamie standardy jedynie-słusznej-tamijskiej-kultury. Ale także od stereotypów, że biały jest chodzącym bankomatem, że białemu w indyjskim świecie jest łatwiej i lepiej.

Nie chcę w tym uczestniczyć. Mówię pas, idę swoją drogą i szukam rozwiązań. Jednocześnie wiem, że tu na wsi prostactwo, prowincjonalizm i kołtuneria będzie jeszcze długo. Że to tytułowe Into the wild wcale nie będzie się tyczyć dziewiczej przyrody, której tu zresztą co niemiara, a postaw ludzkich i wyzwalanych skrajnych, dziewiczych (i właśnie dzikich i pierwotnych) emocji, nad którymi panuje bezprawie. Dużo wody ułynie w Wiśle (i Gangesie) zanim indyjska wieś oczyści się z zaściankowości. Pytanie tylko brzmi, czy będę się tym przejmować, bo to, że kulturowe faux pas pojawiać się będzie rzadziej lub częściej, to fakt. Czy na pewno było i jest to wszystko warte tego całego indyjskiego szumu?

Co okazało się najtrudniejsze?

Zachowanie spokoju ducha o którym tak marzyliśmy przeprowadzając się na wieś. Trudno jest utrzymać zimną krew, gdy jest się bezradnym wobec rzucanych oszczerstw. Choć wydawałoby się, że w XXI wieku najwięcej hejtu spływa w Internecie, tak tutaj dusza hula – słowo przeciwko słowu, nikt nad tym nie panuje – ot typowy wiejski konflikt. Bezradność wobec wszystkich kulturowych zgrzytów, a przy tym brak otwartości na to, co inne, na to co inne-a nie gorsze czy lepsze. Wspominałam o tym w angielskiej wersji rocznego podsumowania życia na indyjskiej wsi,

Czego się teraz boję?

Doświadczenia w Indiach z całą pewnością umacniają charakter. Bagaż doświadczeń, który otrzymuje rezydent nie-Hindus jest olbrzymi, tak, że możnaby nim obdarować kilka osób. A im dłużej tu się mieszka, tym dziwniejsze sytuacje albo przestają Cię obchodzić, albo reagujesz alergicznie na to, na co i tak nie będziesz mieć wpływu.

Martwię się każdego dnia o siłę, żeby trwać przy swoich wartościach i kręgosłupie moralnym. To trudne, ale i bardzo ważne.

Martwię się każdego dnia, że mentalność drobnomieszczaństwa wejdzie mi w krew i, że stanę się jak oni.

Martwię się, że będę Siłaczką Żeromskiego, że przykład, który chcę dawać zginie wśród milionów Hindusowych zachowań, jakże różnych od tego, w czym zostałam wychowana.

Martwię się, że tak trudno znaleźć w indyjskim światku osoby o czystych intencjach.

Czy tego będą non stop uczyły się moje dzieci? Jak je od tego uchronić? Tego się boję najbardziej.

Czy warto dać jeszcze jedną szansę?

Gdybym miała wskazać jedną wartość, która mnie tu mimo wszystko zatrzymała, to byłaby to nadzieja i walka o swoje marzenia. Nie na darmo rzuciliśmy się na głęboką wodę rezygnując z korpo życia. Osobiście wierzę, że wszystko ma swój cel, że jest równowaga w świecie i po kryzysie zawsze wyjdzie słońce. Jakżeby trudno byłoby docenić pracę, gdyby wszystko szło bezproblemowo. Jeśli coś zaczęło się pod górkę, to później będzie już z górki. Tego trzymać się będę.

Czego sobie życzę na kolejne miesiące?

Niezależności.

Spokoju ducha.

I miłości, bo miłość wszystko zwycięży, prawda?

Tego trzymać się będę.


Dziękuję Ci bardzo za przeczytanie tego artykułu. Wszystkie opisane doświadczenia są oparte wyłącznie na moich przeżyciach. Rozumiem, że każdy może mieć inny pogląd i inne spojrzenie na indyjską wieś – jeśli więc masz, podziel się nim zostawiając konstruktywny komentarz. I jeśli spodobał Ci się artykuł – podziel się nim w mediach społecznościowych, kliknij „Like it” i zapisz się na mój newsletter.